Świadectwo szczepienia na ospę 20 kwietnia 1935 roku.

Od lewej Henryk Swoboda oraz Rufin Zuber rocznik 1933

Wojna w Ornontowicach

 

Wywiad z Rufinem Zuberem - przeprowadzony przez Mariana Kulik

 

 

W latach trzydziestych i czterdziestych ubiegłego wieku Ornontowice były tylko małą rolniczą wsią, leżącą z dala od ważnych szlaków, gdzie w zasadzie nie powinno się wydarzyć nic godnego uwagi. Historia lubi jednak zaskakiwać, szczególnie kiedy dochodzi do dramatycznych zdarzeń takich jak wojna, o czym rozmawiam z panem Rufinem Zuberem, dzisiaj już emerytowanym nauczycielem, który zdecydował się opowiedzieć o swoich przeżyciach.

 

Proponuję, żeby zacząć od historii pana rodziców, a właściwie ojca, która miała niebagatelny wpływ na losy całej rodziny.

 

Mój ojciec (rocznik 1899) kombatant wielkiej wojny, należał do tej grupy Ślązaków, którzy w 1921 r. byli za przyłączeniem Górnego Śląska do Polski, a to zaprowadziło go do powstańców, z którymi zawędrował aż do Katowic-Szopienic, gdzie poznał swoją przyszłą żonę i moją matkę. W domu było nas pięcioro: ja – urodzony w 1933 r. – byłem trzeci. Pomimo że matka nie pracowała, żyło nam się w miarę dostatnio, a to wszystko za sprawą ojca, który pracował jako księgowy w Dyrekcji Kolei Państwowej w Katowicach, co w tamtych czasach zapewniało godziwe wynagrodzenie. Nasz dom rodzinny był w Ornontowicach, bardzo blisko drogi Rybnik –Mikołów (dziś przy ul. Bujakowskiej), dzięki czemu 1 września 1939 r. mogłem bez przeszkód z okna obserwować wielogodzinny marsz Wehrmachtu, z czego zapamiętałem tylko cukierki, które dzieciom rozdawali niemieccy żołnierze.

 

Pański ojciec – powstaniec nie doświadczył jakichś szykan ze strony nowej władzy, która raczej nie pobłażała ludziom z taką przeszłością?

 

Pierwszego albo drugiego dnia wojny, teraz już dokładnie nie pamiętam, cała wieś została wezwana na taki duży plac w majątku, gdzie przemawiał niemiecki oficer, zalecając wszystkim zachować spokój i rozwagę w oczekiwaniu  na dalsze zarządzenia nowej władzy. W słowach tego oficera nie było nawet śladu groźby czy zachęty do samosądów,które w tym czasie były najczęściej stosowanymi metodami wyrównywania rachunków za wyrządzone wcześniej krzywdy. A mój ociec widocznie nikomu żadnej krzywdy nie zrobił ani też ostentacyjnie nie afiszował się jakąś szkodliwą dla innych działalnością polityczną, skoro żadne szykany czy represje ze strony nowej władzy go nie dotknęły. Jednym słowem był takim prawdziwym Ślązakiem, wyznającym zasadę: „Bez powstania to się „powstaniło”, a po wszystkim to już ino baba, dzieci i robota”. Co nie znaczy, że nie był pod kontrolą. Jestem przekonany, że nowe władze dobrze znały jego przeszłość i zapewne wystarczyłoby jakieś podejrzenie i jego los byłby przesądzony .

 

Ale to dotyczyło tylko ojca. A jak pan i reszta rodziny była odbierana? Czy nie było prób deportacji albo jakichś innych mniej lub bardziej dokuczliwych zabiegów?

 

Dla mnie, wtedy jeszcze dziecka, najważniejsza była szkoła, do której poszedłem w wieku sześciu lat i przez cały okres szkolny nie zauważyłem, żebym był traktowany w jakiś specjalnie niekorzystny sposób. Chociaż wszyscy nauczyciele byli z Niemiec, nigdy mi się nie zdarzyło być karanym cieleśnie, co wtedy było regułą. Innym przyjemnym szczegółem z okresu szkolnego były bliskie relacje z synem właściciela majątku, który nazywał się Otto. Mogę powiedzieć, że byliśmy kolegami, chociaż Otto, jak i cała jego rodzina, byli rodowitymi Niemcami. Jeszcze czym innym, ale już mniej ciekawym było badanie na przynależność rasową. Prawdopodobnie takim oględzinom były poddane wszystkie dzieci z takich rodzin jak nasza i musiały tego dnia przyjść do szkoły z rodzicami.Następnie w ich obecności byliśmy szczegółowo badani przez lekarzy wojskowych, na ile jesteśmy genetycznie bliżsi rasie germańskiej, a na ile słowiańskiej. Tak nam oficjalnie mówiono, a nieoficjalnie prawdopodobnie chodziło o wyłowienie wszystkich, którzy mogliby wykazywać cechy semickie – żydowskie. Ale z tego co mi wiadomo, żadne dziecko nie wykazywało takich cech. Dopiero dzisiaj zdaję sobie sprawę, jak bardzo nasi rodzice musieli się kontrolować, żeby nie zostać wysiedlony malbo wysłanym do jakiegoś obozu. Przypominam sobie, że na samym początku wojny ojciec otrzymał taki dokument informujący, że nasz dom podlega lokalnemu zarządowi administracyjnemu i jego dotychczasowi właściciele, czyli my możemy być w każdej chwili eksmitowani, nawet bez uzasadnienia. Ten dokument

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Plakat który wisiał u Zuberów w domu

 

 

wydrukowany w formie nie dużego plakatu musiał wisieć w naszym przedsionku w tak widocznym miejscu, aby każdy, kto wchodził do naszego domu, mógł go natychmiast przeczytać. Inna sprawa to mniej pojemne kartki żywnościowe, które również nie ułatwiały życia, szczególnie kiedy w rodzinie były dzieci.

 

Z tego by wynikało, że wasza rodzina nie miała żadnej Volkslisty.

 

Oczywiście, że nie i dlatego te wszystkie badania, obcięte kartki i możliwość natychmiastowego pozbawienia własności. Sytuacja zmieniła się dopiero wtedy, kiedy przyznano nam czwartą grupę. Mama otrzymywała tyle żywności na dzieci, że nawet mogła się dzielić z innymi, ale to się stało dopiero na początku 1944 r.Samo przyznanie czwartej grupy nie nastąpiło tak z dnia na dzień, ale trwało jakiś czas i nabrało tempa dopiero wtedy, gdy w całą sprawę zaangażował się brat mamy z Katowic, który służył w Wehrmachcie i widocznie musiał być nie byle jakim żołnierzem, skoro jego poparcie odniosło skutek. Z tego co wiem, nie dożył końca wojny i poległ w Prusach.

 

Wspominał pan również o jakimś obozie pracy przymusowej mieszczącym się w Ornontowicach, co jest zaskakujące, biorąc pod uwagę brak w okolicy większych zakładów, w których tych ludzi można byłoby zatrudnić.

 

Trudno mi dzisiaj powiedzieć, co mogło powodować, że taki obiekt usytuowano właśnie w Ornontowicach, ale był na pewno i pamiętam dokładnie, w którym miejscu (na granicy Ornontowic i Chudowa). Dziś jest tam tablica upamiętniająca miejsce, gdzie stały drewniane baraki otoczone drutem kolczastym i gdzie grzebano zmarłych. Na początku przebywali tam młodzi Żydzi. Nosili na ubraniach przyszytą sześcioramienną gwiazdę. Rozbierali na wpółrozbite i wypalone budynki pozostałe z września 1939 r. Nie wiem, co się stało z tymi ludźmi, ale zniknęli, a na ich miejsce przywieziono innych. Ci z kolei mieli na ubraniach przyszyte litery „O” – Ost i dotyczyło to robotników ze wschodniej Polski. Któregoś dnia miałem okazję osobiście spotkać taką grupę robotników konwojowanych przez strażnika i wtedy,sam nie wiem dlaczego, poprosiłem strażnika ,czy mogę tych ludzi poczęstować chlebem, który niósł w koszykumój kolega. Strażnik zgodził się i cały chleb został rozdany. Co ciekawe tym kolegą był syn niemieckiego inżyniera o nazwisku Lowe, mieszkającego na stałe w Liechtensteinie, który przyjechał do Ornontowic, aby nadzorować prace związane z budową autostrady, mającą przebiegać przez naszą wieś. Dopiero po jakimś czasie dowiedziałem się,że dokarmianie robotników obozowych było nagminne, a strażnicy to tolerowali, widząc jak np. robotnicy zbierają kartofle, celowo pozostawione przez mieszkańców Ornontowic wzdłuż drogi, którą ich codziennie prowadzono.

 

W takim razie proszę powiedzieć, jak pan i pańscy rodzice odbierali nadciągającą zmianę w postaci zbliżającej Armii Czerwonej, bo chyba nikt nie miał wątpliwości, że zmiany będą i to fundamentalne.

 

Na krotko przed nadciągającym frontem ojciec został przeniesiony do pracy w parowozowni, gdzie ich całkowicie zmilitaryzowano, dlatego rzadko bywał w domu. Poza tym zrobiło się smutno, bo wielu moich kolegów znikło tzn. wyjechało wraz z rodzicami na zachód. Generalnie dało się wyczuć ogólne podniecenie i strach przed nadciągającymwrogiem, o którym mówiono straszne rzeczy. Pomimo że dotychczas byliśmy na cenzurowanym i władze postrzegałynas jako niepewnych, paradoksalnie ta sytuacja była dla nas nieporównywalnie bardziej komfortowa i bezpieczna niż to, co miało nadejść.

 

Jak to przebiegało?

 

O tym, że lada dzień wojna zawita i do naszej wsi sygnalizowało nieustanne dudnienie dochodzące od wschodu i co jakiś czas przejeżdżające grupy uciekinierów, opuszczających swoje rodzinne strony. Potem niespodziewanie pojawili się niemieccy żołnierze, co dla całej wsi stało się sygnałem, że trzeba być gotowym na nagłe przeniesienie się dopiwnicy, którą już dużo wcześniej każda rodzina starała się jak najlepiej zaadaptować do zamieszkania. W tym napiętym czasie przyjechała do nas siostra ojca, czyli ciotka Francka mieszkająca na stałe w Gliwicach, bo jak mówiła, nie chce być w ten niepewny czas wśród obcych (była panną) tylko wśród najbliższych, gdzie czuje się najbezpieczniej. Dla nas dzieci przyjazd ciotki Francki za każdym razem był jak święta. Zawsze dostaliśmy od niej coś zmaszkecić. Tak było i tym razem, każdemu przywiozła coś słodkiego do pocyckanio. Któregoś dnia pod koniec stycznia, zupełnie niespodziewanie rozpętała się strzelanina. Od razu wszyscy czmychnęliśmy do piwnicy. Po jakimś czasie, gdy się nieco uciszyło, ciotka Francka powiedziała do mamy: „Widza Agnys, że niy mosz zabezpieczonego łokiynka z pywnicy. Wyleza na wiyrch i go zabezpiecza”. I wyszła na zewnątrz. Nie minęło pół godziny ciotka wraca z powrotem i mówi: „Tam na wiyrchu już som Rusy. Jedyn sie mie spytoł, czy tukej niy ma germana, to żech mu pedziała, że niy ma i chyba poszli ku Orzeszu. Wtedy żech widziała, jak te Rusy tyż pomału zaczyli deptać nie drogom, ale ogrodami w tym kierunku”. Zaraz potem rozpętała się piekielna strzelanina, która trwała przez jakiś czas. Okazało się, że Niemcy istotnie wycofali się w kierunku Orzesza, ale tylko częściowo, aby przygotować zasadzkę, w którą wpadli akurat ci żołnierze, z którymi rozmawiała Francka. Kilku z nich zostało zabitych w pobliskich ogrodach. Pozostali, którym udało się uciec, od razu skierowali się do naszego domu i zaczęli pytać, gdzie jest ta, która mówiła, że Niemcy odeszli. Pierwsza wyszła z piwnicy nasza mama, wtedy jeden z żołnierzy powiedział, że to nie ta. Kiedy wyszła Francka, od razu wrzasnął: „Ona!”. Natychmiast wykręcili jej ręce do tyłu i brutalnie popychając, wyprowadzili. Matka chciała iść razem z ciotką, ale wtedy oficer zapytał: „A ile masz dzieci?”. Matka pokazała pełną dłoń, a wtedy ją popchnął z powrotem do piwnicy, krzycząc:„Uciekaj!”. Prawdopodobnie gdyby nie my, to by ją zabrano razem z ciotką.

Obaj z bratem byliśmy świadkami całego zdarzenia – od wyjścia z piwnicy aż do wyprowadzenia Francki. Patrząc na tych żołnierzy, którzy bardziej przypominali niedomytych rabusiów niż regularne wojsko, od razu podejrzewaliśmy coś złego.

 

I co w takiej sytuacji zrobiła wasza mama, bo teraz wszystko skupiło się na niej?

 

Na drugi dzień, kiedy ciotka nie wróciła do domu, matka zaczęła się rozpytywać najbliższych sąsiadów, czy ktoś nie widział albo nie słyszał . Po paru dniach przyszła do nas sąsiadka z gatunku tych, co to wszystko wiedzą i zapytała: „Szukocie waszej Francki? To idzcie łobejrzeć na glaizy, bo tam leży jakoś zastrzelono baba”. Mama od razu się ubrała, a my razem z nią i poszliśmy we wskazane miejsce. Nasza Francka leżała obok torów. Matka podeszła do zwłok, chwyciła za włosy i dźwignęła głowę do góry. Wtedyzobaczyliśmy rozbite czoło oraz cały skrwawiony tył głowy, co wskazywało, że ktoś ją zabił strzałem w potylicę,identycznie jak w Katyniu. Razem ze starszym bratem poszliśmy do zaprzyjaźnionego sąsiada Emanuela Kurasza, który przywiózł zwłokiciotki na saniach do domu. Ciało było tak zmarznięte, że wyglądało jakby było odlane z gipsu, przez to musieliśmy jeprzez parę dni trzymać na dworze, do czasu kiedy ksiądz zrobił pogrzeb.

 

Czy w tym okresie, oprócz mordu na waszej ciotce, były jeszcze jakieś podobne przypadki zabójstw w Ornontowicach?

 

Może i były, ale ja wiem jeszcze tylko o jednym. Na samym końcu Ornontowic mieszkał Leśniczy Reihn. Nie wiem,w którym roku, ale został zmobilizowany do wojska. W domu pozostała żona i dwójka dzieci – moi rówieśnicy Ingridi Wolfram. Do pomocy w prowadzeniu domu przydzielono im paru robotników –Ukraińców. Gdy tylko niemieckie wojsko się wycofało, ci Ukraińcy od razu zamordowali żonę Reihna, a syna utopili w studni. Najmłodsza Ingrid zdążyła się schować w stodole i na wszystko patrzyła przez szpary miedzy deskami, dzięki czemu przeżyła i potem mogła mi o tym opowiedzieć. Nieco później sporo ludzi aresztowano, a innych wywieziono do ZSRR, ale są to informacje zasłyszane od osób trzecich, więc nie mogę nic konkretnego powiedzieć.

 

A jak pan się odnalazł w tej nowej już powojennej rzeczywistości?

 

W 1951 r. po skończeniu LO w Mikołowie i zdaniu matury rozpocząłem studia w Krakowie na UJ, potem kolejne studia magisterskie w Warszawie. Pierwsza robota była z nakazu w szkole nr 3 w Rybniku. Pracę nauczycielską zakończyłem na stanowisku dyrektora Technikum Rolniczego w Ornontowicach.

 

Z tego wynika, że miał pan twórczą drogę zawodową.

 

Nie zaprzeczam.

 

Rozmawiał Marian Kulik